Tagi

, , , , ,

Czar

[Świat Wiedźmy]

Czar - 00

 

FRAGMENT PIERWSZY

Między chmurami coś błysnęło. Wystarczyła chwila, a na wieży zaroiło się od łuczników. Kapitan straży odepchnął młodego chłopaka stojącego przy lunecie i sam zerknął przez wizjer.

– Smok. Przygotować strzały.

– Z trucizną?

– Tak. Jest olbrzymi.

Mężczyzna spojrzał w górę na wężowy kształt przeskakujący z chmury na chmurę. Z pewnością był to Smok Powietrza, więc ogień na niewiele się przeciwko niemu zda. Już samo trafienie bestii w locie będzie trudne. Ale miał pod swoim dowództwem najlepszych łuczników na Kontynencie Ziemi i element zaskoczenia – najpotężniejszą broń do walki ze Smokami.

– Łucznicy – zaanonsowano elitarny oddział elfów, nielicznych już przedstawicieli swego ludu.

– Latający? – spytał prawie pół metra wyższy od kapitana dowódca łuczników.

– Smok Wiatru. Kazałem już przygotować strzały.

Elf skinął głową. Jego nienawiść do Smoków była po stokroć większa od tej, jaką żywili do nich ludzie. Zestrzelił już prawie sto tych latających gadów i strzelał do kolejnych. Gdyby nie był łucznikiem, chodziłby razem z piechurami do legowisk, by zabijać je we śnie i rozbijać jaja, albo wypływałby na ocean, by wyławiać je z głębin. Chciał zemsty, chciał zdziesiątkować ich gatunek tak, jak one zdziesiątkowały jego lud.

Zajął wraz ze swoimi podwładnymi miejsca na niemal płaskim dachu stołpu i czekał, aż bestia znajdzie się w zasięgu. Nie należało się spieszyć. W tej nierównej walce wszystkie strzały należało wypuszczać jednocześnie, seria za serią, by Smok uciekając przed jedną dostawał drugą. Ułożył się na dachówkach i przesunął kołczan bliżej barku, by sprawnie sięgać po kolejne strzały.

– Oddział pieszy jest już gotowy do wymarszu. Czeka tylko na kierunek…

– Jest daleko – odpowiedział krótko.

– Ale gdzie mniej, więcej?

– To Smok Powietrza. Jest szybki i może uskoczyć bardzo daleko, nim spadnie, a wtedy go nie znajdą w lesie.

– Wyślę połowę. Mów gdzie! – wydał komendę kapitan.

Elf pokręcił głową. Ludzie byli niecierpliwi. Dzięki temu szybko obejmowali wysokie stanowiska, ale też łatwo je tracili, bo podejmowali decyzje, nie znając wszystkich okoliczności i doprowadzając do klęski. Kapitan piętnastej strażnicy wyróżniał się tym, że zabezpieczał się na setki coraz głupszych sposobów. Do tej pory miał dużo szczęścia i to skłaniało go do powielania tych idiotycznych schematów. Połowa oddziału nie poradzi sobie z dorosłym Smokiem, nawet powalonym tuzinem strzał, a na to się narażali, wysyłając część ludzi na ślepo. Ale to człowiek podejmował tutaj decyzje, nie on.

– Kamienny Las. – Wskazał kierunek. Nie musiał widzieć twarzy kapitana, by wiedzieć, że poczerwieniała ze złości. Kamienny Las rozciągał się szeroką płachtą na horyzoncie.

– Konkretniej, Sinaug! – warknął, zwracając się do niego po imieniu nie stopniem.

– Granity – powiedział niechętnie, wysyłając pieszych w kierunku leżących na Powietrze starych kopalń. Chwilę później już widział połowę oddziału znikającą ochoczo w lesie.

Przeniósł wzrok na swego głównego przeciwnika, który przez te kilka chwil znacząco zbliżył się do ich pozycji. Smok był piękny i nie można było mu tego odmówić. Doskonały elficki wzrok miał zasięg prawie trzykrotnie większy od strzały i na długo przed tym, gdy mogli zacząć ostrzał, Sinaug i jego oddział mógł dokładnie przyjrzeć się każdemu osobnikowi. Smoki Powietrza, lub Wiatru, jak utarło się w wielu powiedzeniach, miały długie, wężowe ciało pokryte lśniącymi łuskami: jasnozielonymi na brzuchu i szmaragdowymi na bokach i grzbiecie, układającymi się w ostry grzebień wzdłuż kręgosłupa. Im ciemniejsze były, tym twardsze, więc każdy z czekających na dachu elfów wypatrywał najjaśniejszych, niemalże białych miejsc, znajdujących się przy jednej z sześciu szponiastych łap, na których Smok wydawał się skakać z chmury na chmurę, u podstawy skrzydeł, znajdujących się w połowie między pierwszą i drugą parą odnóży, i w kilku miejscach na niezbyt długim łbie: ukrytych pod ruchomymi klapami łusek chroniących uszy i nozdrza, i wokół Smoczego Kamienia na czole. Strzał w skrzydła w przypadku tych Smoków na niewiele się zdawał, bo bestie leciały wtedy dalej dzięki swojej magii. Najlepiej było strzelać w pysk, którego wnętrze było odporne na wysokie temperatury, ale miękkie i podatne na urazy mechaniczne. Niestety Smok otwierał paszczę tylko wtedy, gdy atakował zionąc parą. I to właśnie ta para była jednym z powodów, dla których ogień nie był przeciwko nim skuteczny – daleki zasięg wyziewów gasił płomienie, chociaż był równie gorący co one.

– Jest sam? – spytał jeden z łuczników. Te Smoki były co prawda samotnikami, ale obecnie trwał tu ich sezon godowy, a to była dorosła i zdrowa samica. Powinien się za nią ciągnąć tabun rywalizujących samców…

– Może nie ma rui… Albo już się parzyła.

– Smoki to dzikie bestie, na pewno nie odpuściłyby tak po razie – zachichotał jedyny pół-elf znajdujący się na dachu. Niestety ludzkie poczucie humoru nie bawiło jego towarzyszy.

– Smoki Powietrza nie parzą się dłużej niż trzy dni, chłopcze – powiedział jeden ze starszych łuczników. – Powinieneś wiedzieć takie rzeczy, skoro na nie polujesz.

– Przepraszam – bąknął i po raz kolejny zastanowił się, czemu zdecydował się na ten elficki oddział. Nie pasował tu.

– Jest w zasięgu – powiedział, naciągając cięciwę jeden z łuczników. Pozostali także przymierzyli się do strzału, czekając na komendę dowódcy.

Sinaug czekał, wciąż przyglądając się Smoczycy. Jej ruchy były dziwne, jakby dawno nie latała, albo nie była pewna, jak to robić… Ale elf nie skupiał się na tym. To był wróg, nie należy mu przypisywać żadnych myśli, nie należy się litować.

A jednak coś go zakuło w środku, gdy, wydawszy komendę do strzału, patrzył, jak niemal połowa strzał dosięga celu.

Smok rzucił się wściekle w prawo, próbując złapać obolały pysk przednimi łapami i zwijając ciało w dziwaczny precel. Ustawiając się bokiem i wciąż osłaniając łeb, unikał kolejnych strzał, ale już po czwartej salwie zaczął spadać, bo strzały sięgnęły odsłoniętych pachwin. Tak jak obawiał się Sinaug, Smok szarpał się między chmurami z bólu i niestety spadł daleko od pozycji, którą dowódca łuczników wyznaczył na polecenie kapitana. Usłyszał jęk przyklejonego do lunety przełożonego, gdy Smok ostatecznie spadł wiele kilometrów na Wodę-Ziemię od miejsca, do którego podążała połowa jego oddziału. Jedyne co mógł w tej chwili zrobić, to zawrócić ich głośnym rykiem trąb. Po raz kolejny pomyślał o tym, by ustalić sygnały dźwiękowe pozwalające na przekazywanie nowych koordynat, ale wiedział, że jego ludzie nie przyswoją zbyt skomplikowanego kodu. Byli dobrymi, prostymi ochotnikami…

– Na Wysoki Nurt – powiedział Sinaug, przekazując zbyt wiele informacji w tym krótkim haśle. Twarz dowódcy poczerwieniała ze złości, gdy elf stanął przed nim i patrzył wyniośle z miną mówiącą nawet więcej niż same słowa. Gdyby nie jego umiejętności, wypieprzyłby drągala ze swojej wieży na zbity pysk za tę licho ukrywaną bezczelność.

– Oddział, na Wysoki Nurt! Dać znak powrotu pozostałym. A ty dokąd, Sinaug?

– Dobić bestię – powiedział spokojnie, ale jego zielone oczy rzucały iskry.

– Nie było rozkazu. – Sinaug stał wyprostowany, patrząc z góry na tego człowieka i czekał, wiedząc doskonale, jaką ten podejmie decyzję. Kapitan chwilę się wahał, w końcu jednak skinął głową. Sinaug był równie dobrym wojownikiem co łucznikiem. Mógł dużo zmienić w tej opłakanej sytuacji. Podał mu swój własny, długi miecz.

– Nie ma czasu szukać twojego – powiedział z mieszaniną niechęci i dumy. Bezczelny czy nie, był najlepszym żołnierzem w tej strażnicy.

Elf przekazał dowództwo nad łucznikami najbardziej doświadczonemu ze swoich ludzi i bez słowa dołączył do pieszego oddziału. Zbieranina krasnoludów, ludzi i dwóch trolli nie była zachwycona tą sytuacją. Elf był starszy stopniem od każdego z nich. Miał prawo wydawać rozkazy, a wszyscy wiedzieli, że tacy jak on nie zważają na straty. Dla nich liczy się tylko cel. W szarych barwach widzieli swoją przyszłość.

– Ruszamy – burknął jeden z krasnoludów.

 

Czar - 00

 

FRAGMENT PIERWSZY | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 | 10 | 11 | OSTATNI | BONUS